Legendy nie umierają – tylko ludzie, którzy nie dają im wiary - o książce "Osada"
Wpisany przez S.Z.   
poniedziałek, 13 listopada 2023 15:30

Legendy nie umierają – tylko ludzie, którzy nie dają im wiary

Premiera „Osady”, nowej książki Michała Śmielaka


Ciemność wpełzała do domostwa, wypełniając lepką czernią wszystkie kąty nieoświetlone przez chybotliwe światło lampy. Lęgły się w niej wszelkie potwory tego świata, to przecież rzecz pewna, bo i gdzie miałoby się to plugastwo chować, jak nie właśnie tam, w miejscu za dnia dobrym, a po zmroku złym. Duchy siadające nocą na piersi, wąpierze chłeptające ciepłą krew, demony wyjące po nocach czy zjawy latające z grudniowymi wiatrami, tłukące się do okien. One wszystkie pragnęły ciepła życia człowieczego, bo swojego nie miały, istoty przeklęte, które toczą marznącą krew, a oczy ich są niczym lód. – fragment książki „Osada”

 

Zimą 1978 roku świat był bliski końca. Śnieg przykrył ziemię grubą warstwą, a niektórzy twierdzili, że nawet piekło zamarzło. Tymczasem ono właśnie wtedy się obudziło. W maleńkiej wsi położonej u stóp Karkonoszy podporucznik Jan Ryś spędza pierwsze od dawna Boże Narodzenie w gronie najbliższych. Świąteczną sielankę przerywa atak zimy, odcinając malutką osadę od świata. Skazana na porażkę walka z bezwzględnymi siłami natury schodzi jednak na drugi plan, gdy na środku wsi zostaje znalezione ciało młodej dziewczyny. W obliczu zbrodni budzą się dawne animozje, głęboko skrywane lęki i tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.

Bo „w zimie za oknem po nocy złe chadza”

O tak, były tam, psiejuchy, tylko lampa je odstraszała, a w niej knot coraz krótszy, a i nafty jakby ubywało za szybko. A co będzie, jak dziadek przyśnie i nie napełni lampy albo knot się skończy? Czy rzucą się na nas, zatopią kły w miękkich gardłach, będą mlaskać z rozkoszy, spijając posokę, cieszyć się z łatwego posiłku?
Może to jednak nie lampa, nie światło, a głos dziadka trzymał je na wodzy? Bo on je znał, widział wiele razy, jego małe, okolone pajęczą plątaniną zmarszczek oczy tak wiele widziały, rzeczy złych i dobrych. Każdy siwy włos dziadka był rachunkiem za zobaczone zło, a widział go podobno wiele. I teraz o nim opowiadał... – fragment książki „Osada”

Czy niedoświadczony milicjant będzie w stanie udźwignąć ciężar wytropienia mordercy? Ile prawdy jest w powtarzanej przez starszych mieszkańców legendzie, że wieś nawiedziła Mara, demon mrozu i śmierci, który już niegdyś zebrał krwawe żniwo? Czterdzieści lat po tamtych wydarzeniach policjanci z Archiwum X wzywają emerytowanego Jana Rysia na przesłuchanie dotyczące zbrodni z 1978 roku, tym samym budząc uśpione demony.
Michał Śmielak kolejny raz buduje duszną atmosferę małej społeczności, pokazując, że zło nigdy nie śpi... Całość ubiera w tajemnicze „postaci” z baśni i legend, którymi jeszcze niedawno żyło to miejsce. Wystarczy zapytać pokolenia, które coraz mniej już pamięta i o którym my sami pamiętamy coraz rzadziej...
Link do książki -> https://inbook.pl/osada,id268611.html


 

Michał Śmielak - Mieszka w Sandomierzu, polskiej stolicy zbrodni, zatem rozwiązywanie zagadek kryminalnych ma we krwi. Czytelnikom przedstawił się w 2021 roku świetnie przyjętym kryminałem pt. „Znachor”. Od tamtej pory eksploruje literacko kolejne wymiary związane ze zbrodnią i karą, co zaowocowało wydaniem już pięciu powieści. Wszystkie trafiły na listy bestsellerów, co pozwala mu spełnić największe marzenie z dzieciństwa: być pisarzem i oddawać w ręce Czytelników kolejne historie. Jego książki cechuje nawiązanie do historii, wierzeń i legend oraz humor łagodzący brutalność kryminalnej opowieści. Niezmiennie twierdzi, że w pisaniu najważniejsze to dobrze opowiedzieć historię. Prywatnie fan rekonstrukcji historycznej, szwendania się po górach, ciężkiej muzyki, gier mmorpg, motocykli oraz dobrego jedzenia.

 

Fragment książki...

Rozdział 1

Mara
Rok 1978

Ciemność wpełzała do domostwa, wypełniając lepką czernią wszystkie kąty nieoświetlone przez chybotliwe światło lampy. Lęgły się w niej wszelkie potwory tego świata, to przecież rzecz pewna, bo i gdzie miałoby się to plugastwo chować, jak nie właśnie tam, w miejscu za dnia dobrym, a po zmroku złym. Duchy siadające nocą na piersi, wąpierze chłeptające ciepłą krew, demony wyjące po nocach czy zjawy latające z grudniowymi wiatrami, tłukące się do okien. One wszystkie pragnęły ciepła życia człowieczego, bo swojego nie miały, istoty przeklęte, które toczą marznącą krew, a oczy ich są niczym lód.
O tak, były tam, psiejuchy, tylko lampa je odstraszała, a w niej knot coraz krótszy, a i nafty jakby ubywało za szybko. A co będzie, jak dziadek przyśnie i nie napełni lampy albo knot się skończy? Czy rzucą się na nas, zatopią kły w miękkich gardłach, będą mlaskać z rozkoszy, spijając posokę, cieszyć się z łatwego posiłku?
Może to jednak nie lampa, nie światło, a głos dziadka trzymał je na wodzy? Bo on je znał, widział wiele razy, jego małe, okolone pajęczą plątaniną zmarszczek oczy tak wiele widziały, rzeczy złych i dobrych. Każdy siwy włos dziadka był rachunkiem za zobaczone zło, a widział go podobno wiele. I teraz o nim opowiadał.
– Sto lat będzie nazad, jak to było – powiedział staruszek po długiej chwili wpatrywania się w płonący kominek. – Ja to jeszcze nie byłem na świecie, ale ojciec opowiadał, a mówił tylko to, co sam widział.
Dziadek znowu zamilkł i nie odrywał oczu od wymurowanego szarymi kamieniami kominka wypełnionego raźnymi płomieniami. Skakały, tańczyły, głupio i bezmyślnie, jak to one, ale bez nich człowiek by zamarzł, ot co. Zatem i z głupiego może być pożytek. Listopad zgotował im niemal lato, dawno już tak nie było, potem deszcze, jakby kto w niebie staw opróżniał, no a grudzień nasłał mrozy pierwej bez śniegu, ale już się po polach bieliło, więc zostało nam siedzieć w chałupie i słuchać.
– Zima też była tęga, zaczęła się w listopadzie i trzymała do maja. Jednego dnia słońce i radość, a drugiego ciemność i mróz. Żeby tak po bożemu, że pierwej zimno, a potem lód kałuże skuje, człowiek wtedy wie, czego się spodziewać, ale nie, przyszło i już.
– I wtedy też tak wyło? – zapytał Pietruś, podrostek jeszcze.
Cała sprawa rozchodziła się o to, że odkąd ścisnęły mrozy, coś przeraźliwie wyło po nocy, aż wszyscy wstrzymywali pod pierzynami oddech, żeby złego nie skusić, nie zwabić do domu. Gdy zapadały ciemności, a księżyc wchodził wysoko na niebo, coraz cieńszy i chudszy, po wiosce momentalnie rozlegało się wycie. Gdy tylko ktoś wychodził sprawdzić, co to tak wyje, to nastawała cisza jak makiem zasiał.
– Wyło – potwierdził dziadek i przeniósł wzrok na Pietrka, smutny, zmęczony, po części zakryty bielmem.
– I co? – pyta jak głupi braciszek, jak dziecko, chociaż idzie mu już na szesnasty rok, to i rozumu powinien kapkę mieć.
– Wiesz, Pietruś, dlaczego w zimie noce długie? – zapytał dziadek.
– Nie – odpowiada.
– Bo w lecie to człowiek spiżarnie napełnia, dlatego musi cały dzień chodzić, orać, sadzić, żniwować. Ma wtedy zapasów do wiosny, on i jego chudoba. W zimie za to żniwuje wszystko, co złe. Dla nich zima. Ale dla nas zimno, dla nas mróz. To ostrzeżenie, żeby człowiek za próg nosa nie wystawiał, na dupie ma siedzieć w ciepłej chałupie i wypatrywać wiosny. Bo w zimie za oknem po nocy złe chadza.
– Nijak złego wypatrzeć – odparł Pietruś.
– Bo my do takiego widoku niezwyczajni – odpowiedział cierpliwie dziadek. – Bóg mądrze zrobił i żeby nam oszczędzić takich potworności, to na szyby sprowadza mróz, kwiaty piękne maluje. Nie masz co tedy wyglądać na świat, ciemność świdrować okiem, bo niczego nie zobaczysz. Patrz na kwiaty, powiada Bóg, com ci je wymalował, a potem idź spać. W domu jesteś bezpieczny. Wiele jest znaków, że zimą diabeł blisko jest, tylko ludzie głupie, patrzą, a nie widzą.
– Jakich znaków? – zapytała Esterka, najstarsza z moich sióstr.
– Raz, że noc długa, żeby demony mogły swobodnie polować, bo za dnia śpią. Jednak przez to okrutnie głodne, bo jak się w lecie przebudzą, to jeszcze nie zdążą się porządnie po zadku podrapać i przeciągnąć, jak noc się kończy i trza iść spać.
– Ano tak – zgodziła się Esterka. – I co jeszcze, dziaduniu?
– Ot choćby zobaczcie, że w lecie jak naciągniesz wody ze studni, to zimna, aż w zęby kole, tak jest?
– Ano – potwierdził mój ojciec. – Tak jest.
– Ale w zimie też możesz wody naciągnąć, nawet jakby mróz był taki, że ptaki w powietrzu zamarzają, co się zdarzało.
– Bywało – wtrącił się ponownie ojciec.
– Bo w zimie piekło bliżej podchodzi i to, co w ziemi, to podgrzewa, dlatego woda w studni nie zamarza.
– Ano racja – zgodził się ojciec, a wszyscy pozostali po- kiwali głowami.
– A jaki najstraszniejszy zły jest? – zapytał Pietruś. – Ten, co tak wyje.
Dziadek odwrócił głowę w stronę kominka, jakby mu- siał coś z płomieni wyczytać, jakąś prawdę. Może i tak jest, że długie życie zapisuje swoje mądrości w czymś ulotnym, jak choćby w ogniu, i tylko starzy potrafią z nich czytać, kto wie. Młodzi nie tracą czasu na ślepienie w ogień, wiecznie za czymś biegają, dokądś się śpieszą, nie ma u nich chwili na mądrość.
– To nie on, ino ona – powiedział po chwili dziadek cichym głosem.
– Ona? – zapytały jednym głosem dziewczynki.
– Mówią na nią „Mara” – oznajmił dziadunio. – Ale dawniej zwali Śmiercicha.
– Co robi? – zapytał Pietruś.
– Przychodzi z pierwszym mrozem, żeby jej stopy z kości ostrych niczym noże nie zapadały się w miękkiej ziemi.
I żniwuje. Aż do pierwszego ciepła, a nie ma tak, że pa- trzy, kogo zabrać, chociaż starą krew najbardziej lubi, stąd się mawia: „cieszy się starzec, że przeżył marzec”. Jednak nie pogardzi młodą dziewczyną, rosłym gospodarzem czy podrostkiem.
– A dzieci? – zapytała Esterka.
– Na dziatki małe też ma smaka – powiedział dziadunio, na co małe bąki skuliły się w sobie.
– Skąd dziadek to wszystko wie? – zapytałem.
Staruszek pochylił się nad kominkiem, dorzucił jedno po- lano, przez co ogień na chwilę przygasł, ale nie minęło długo, jak wstąpiło w płomienie nowe życie i ochoczo zabrały się do kawałka jabłoni, którą połamała burza w środku lata.
– Sto lat temu to było – powiedział cicho dziadek. – Najpierw wyło to coś po nocach, tak było, tak ojciec opowiadał. Jednej nocy ucichła Mara w końcu i ludzie myśleli, że poszła sobie precz przepadła, że odwilż krótka przyjdzie. Rano, jak wyszli po wodę do studni, to śnieg przed chałupą czerwony był, nie biały. Czerwony jak pole maków, a to zima przecie, gdzie maki? Dziewczyna leżała na środku podwórca, biała na czerwonym śniegu. Nogi i ręce rozłożone, jakby się witać chciała.
– Witać? – zapytała słabym głosem Juleczka, moja młodsza siostra.
– Witać – przytaknął dziadek. – A i Mara ją powitała, pocałunkiem najpierw, bo twarz jej odgryzła, wargi też, że zęby widać było. Znać, lubi miękkie i ciepłe usta, bo obgryzione były dokładnie. Nosy też lubi, bo i to zeżarła, tylko dziura została. Oj, bardzo lubi miękkie, bo i powieki odgryzła, jakby kożuch z mleka zjadała. I uszy.
– O matko – jęknęła Juleczka.
Dzieciaki podciągnęły koce pod nosy, przytuliły się do siebie, a ich oczy, wielkie i brązowe, jeszcze się powiększyły. Gdyby matula była w domu, toby na takie strachy dziaduniowi nie pozwoliła, ale poszła do Kapiców świece z wosku odlewać. Ojciec za to na takie opowiastki pozwalał, bo sam bardzo lubił o duchach i upiorach słuchać.
– Jak to: zeżarła? – zapytał podekscytowany Pietruś. – I uszy, i nos, i powieki, i policzki?
– Apetyt miała, to z pewnością, pewnie z głodu wyła tak przez tych kilka dni, a gdy już się nażarła, to ucichła i poszła spać. Ale ile to trzeba by warg zjeść, nosów i powiek, żeby brzuch zapełnić?
– Wiele – odparł szybko Pietruś, co to sam wiecznie był nienajedzony.
– Tym się nie naje nawet najchudszy potwór, masz rację, więc żeby sobie podjeść, Śmierciucha odgryzła jej też piersi, duże i białe. Musiały jej smakować, bo wiele nie zostawiła, krwią nachlapała i jęzorem posokę po brzuchu rozmazała. Ale przestała wyć.
– Złapali ją? – zapytałem w końcu, bo to mnie najbardziej ciekawiło.
– Nie – zaprzeczył stanowczo dziadek. – Michałku, nie złapano. Śladów zostawiła, kopyta wielkie miała i szpony przy łapach jak noże, poszli po tych śladach z widłami, ale w lesie ginęły, a tam już bali się iść, zresztą dni krótkie, a śniegi straszne były, nie do chadzania po lesie taka pogoda, oj nie.
– Ale wyć przestała? – dopytywał Pietruś.
– Najadła się i przestała – oznajmił dziadek. – Tyle że nie minął tydzień, jak znowu wycie spadło na wieś.
– Ojej – jęknęła Esterka.
– Zabiła znowu? – drążył niestrudzenie Pietruś.
W izbie zaległa cisza jak makiem zasiał i chciało się krzyknąć albo chociaż westchnąć, żeby tak cicho nie było, ale wyręczył nas ogień, który w kominie trzasnął mocno na żywicznym polanie i wyrwał dziadka z zamyślenia.
– To była bardzo długa i strasznie mroźna zima – powie- dział w końcu dziadunio, wstał, po czym potarł kciukiem powiekę, aż oko zatrzeszczało.
I nie mówił już więcej, czy to nie chcąc budzić wspomnień, które zamroziły dziesiątki mroźnych zim, czy też obawiając się matuli, która właśnie wróciła do domu z koszem pełnym świec.
Trzasnęły drzwi, matula otrzepała buty, weszła do kuchni i od razu zrozumiała, co się działo. Tak, nie trzeba jej było niczego tłumaczyć, jej przenikliwy wzrok objął dziadka wystukującego resztki tytoniu z fajki, którą miał w zwyczaju ćmić po śniadaniu, obiedzie i przed snem, potem ujrzała wszystkich domowników zgromadzonych wokół staruszka i dwie swoje córeczki nakryte pierzyną pod same nosy. Ich wielkie brązowe oczy świeciły niczym dwie latarnie, oznajmiając matce, że oto w tej izbie brzmiały echa przerażających historii.
– Znowu dziadek wam głupot do głów nakładał, co? – zapytała, biorąc się pod boki.
– Daj żyć, Marysiu. – Dziadunio zbył ją machnięciem fajki. – Tak jakbyś ty za dzieciaka nie słuchała takich opowieści.
– I do dziś mi się te wszystkie potwory śnią – odparła niezrażona. – O czym było dzisiaj, co? Wąpierze? Strzygo- nie? Beboki?
– Dziadunio o Marze opowiadał – odparłem szybko, widząc, jak Esterka i Juleczka głębiej chowają się pod pierzyną, jak to dzieci, czując, że to one najmocniej zawiniły. – O tej, co tak wyje po nocy.
– Wilki podchodzą pod wioskę i wyją, a nie żadne Mary czy Śmierciuchy – odparła matula. – Zima ciężka, a mróz dziś ściska, jak dawno nie było.
– Świece przyniosłaś? – zapytał ojciec, chcąc zejść z nie- bezpiecznego tematu, ale postąpił nieopatrznie, bo uwaga matuli skupiła się na nim.
– A tyś jeszcze głupszy, że ojcu na to pozwalasz – zaatakowała matula. – Nie ty z nimi w nocy będziesz przy piecu leżał, jak im się koszmary zaczną.
– Ale prądu znowu nie ma, radia nie szło posłuchać – wyjaśniłem, stając w obronie ojca. – Do Kowalów byśmy poszli w telewizor popatrzeć, ale jak prądu nie ma, no to jak. A dziś dobranocka, a wcześniej leciała Stawka.
– Trzeba było do roboty się wziąć – skontrowała matula. – Święta za pasem, Wigilia za dwa dni. Groch prze- patrzeć, czy przez robaka nie stoczony, drew na zapas narąbać, żeby nie trzeba było od stołu wstawać, a nie o głupotach gadać.
– A kiedy wróci prąd? – zapytała Esterka, która ogrom- nie lubiła słuchać radia.
– Dziś piątek, więc jak jutro nie naprawią, to może dopiero po świętach, kto wie – odpowiedział jej ojciec.
– No, spać, smarki! – zarządził, wstając od stołu i klaszcząc zachęcająco.
– Michałek! – Matula skierowała oczy na mnie i właśnie zdałem sobie sprawę, że ja jeden nie oberwałem za dziadkowe opowieści. – Idź do babci, sweter ci zrobiła i trzeba przymierzyć.
– Już lecę – odpowiedziałem i skinąłem głową, ciesząc się, że tylko o to chodzi i dziś nie dostanie mi się za dziad- kowe opowieści.
– I świece jej zanieś, bo kto wie, kiedy prąd będzie – dodała, wręczając mi mały pakunek. – Nafta nam się do lamp kończy, kto by pomyślał, że tak często tej zimy prądu nie będzie i lampy się przydadzą. Narobiliśmy świec, a Kapica ma się jutro wybrać do sklepu w mieście po naftę, może kupi parę flaszek.
Zabrałem pakunek od mamy, ubrałem się ciepło, bo mimo że dom babci był obok naszego i mógłbym szyb- ko przelecieć, to później byliśmy umówieni z Andrzejem i Krzyśkiem w stodole tego ostatniego, żeby omówić nasze własne przygotowania do świąt.

***
Babcia pokiwała smętnie głową, potwierdzając, że wszystko, o czym opowiadał dziadek, było prawdą. Musiałem zapytać, wyjścia nie było, a tylko ona mogła wiedzieć to samo.
– I całą zimę ta Mara szalała po wsi? – zapytałem, nie dowierzając.
– Mówią, że całą – odpowiedziała babcia, obierając uważnie małym nożem jabłko, jak zawsze walcząc o prymat w robieniu najdłuższej obierki na świecie.
– I dużo dziewczyn zabrała?
– Różnie mówili, ale że jak już zacznie, to dopóki mróz nie zelży, będzie zabierać. Mój dziadek opowiadał, że wtedy sporo grobów trzeba było wiosną kopać. Zimą nie dało rady, bo takie tęgie mrozy nadeszły, że w ziemię nie szło nawet szpilki wbić. Trzymali ciała w stodole pozawijane w całuny aż do wiosny.
– I nie złapali Mary?
– A jak demona złapać? – zapytała babcia, krojąc jabłko na cząstki i podając mi na talerzyku. – Przyjechał posterunkowy, w papierach ponoć coś napisał i tyle go widzieli.
– Dziwne to wszystko – stwierdziłem. – Że tak coś przy- łazi i zabija, a ludzie nic.
– Był potem ksiądz wezwany – odparła babcia. – Modlił się i święcił ziemię.
– I pomogło?
– Wyć przestało i ludzie ginąć przestali, nigdy już Mara nie wróciła. Mało to ma wiosek, gdzie ziemia niepoświęcona? A może co miała zeżreć, to zeżarła, i już? Kto wie? Chyba tylko jeden Pan Bóg. No, nie mówmy już, nie wywołuj wilka z lasu.
Chciałem jeszcze pytać, bo tyle rzeczy kotłowało mi się w głowie, ale babcia była okropnie uparta i jak powiedziała, że koniec, to nie było po co języka strzępić. Jednak sama w końcu się odezwała, jakby coś jej ciążyło i musiała to powiedzieć.
– Ale wróciła – wyszeptała.
– Teraz? – zapytałem od razu.
– Wtedy – odparła.
Nagle do drzwi babkowej chałupy ktoś załomotał, a mi z tego wszystkiego serce niemal stanęło, jednak staruszka niezrażona kiwnęła głową i kazała otworzyć. Wiadomo, starzy ludzie nie boją się niczego, a nasza babka to już w szczególności.
Podszedłem nieco niepewnie pod drzwi i położyłem dłoń na klamce. Otwierać? Nie otwierać? A jak to demon? Który demon puka, głupku.
Ano okazało się, że są też takie, które pukają.

Rozdział 9

Bóg się rodzi, człowiek umiera
Rok 1978

Kompletny przypadek sprawił, że stałem akurat w kuchni i to właśnie ja otworzyłem drzwi, i wpuściłem do domu Zośkę Wiśniewską, wraz z całym zimnem, tumanem wirującego śniegu i złem, które od tej pory na dobre rozgościło się w naszej osadzie. Może Mara weszła razem z nią, kto wie?
Stałem w kuchni, bo zgonił mnie z łóżka pełny pęcherz i uczucie suchości w ustach, może nawet i kac, niewykluczone, w każdym razie, gdy pochyliłem się nad garnkiem z kompotem wigilijnym ugotowanym z suszonych owoców, ktoś załomotał w drzwi. A ile było w tym mocy i żywiołu, to aż podskoczyłem, rozlewając kompot na kuchnię, bo piłem wprost z chochelki. Pierw myślałem, że to dach się od śniegu wali, albo że coś poważnego się stało, ale łomotanie nie ustawało, Zośka waliła w drzwi, jak ptak zaplątany w sieć panicznie młóci skrzydłami z nadzieją, że się wydostanie. Nic z tego, znikąd pomocy ani dla niego, ani dla niej.
Zerknąłem za okno, próbując rozróżnić, czy to, co widzę, to mróz na szybie, czerń nocy czy też wiatr niosący zmarzniętą zgubę przez pogrążony w półmroku świat. Wycie w kominie dobitnie jednak świadczyło o tym, że zima nie ustępuje, zamierza zrobić z tym światem porządek raz na zawsze, wymrozi ludzi jak te pchły z kożucha, bo i po jej oni. Włączyłem latarkę, którą ojciec zostawił na stole na wszelki wypadek, żółte światło zalało kuchnię, dając złudny promyk cywilizacji.
– Idę! – krzyknąłem w stronę drzwi, miarkując, że po- budzę domowników, z drugiej strony to chyba łomotanie wygnało ich z wyrek, bo już słyszałem człapanie ojca.
Łup, łup, łup! Odpowiedziały mi drewniane drzwi, jakby wcale nie chciały słuchać.
– Kto tam?! – zawołałem, chwytając za klamkę, ale nie czekałem na odpowiedź.
Do środka w tumanie śniegu wpadła cała roziskrzona odbijanym przez białe kryształki światłem latarki wspomniana Zośka Wiśniewska. Nic nie gadała, zatrzasnęła za sobą drzwi i otrzepała buty, porządne walonki. Dobrze, że zamknęła drzwi, bo na zewnątrz wyło przeokrutnie, może nie był to demon, ale coś znacznie gorszego, przed czym schować się można jedynie w cieple domowego ogniska.
– Co tam się dzieje? – zapytał z sieni ojciec.
– Szczęść Boże – powitała nas Zośka, odwijając wełniany szal, pod którym schowała twarz. – Pomocy potrzebuję.
– Co się stało? – zapytałem, cofając się w stronę ojca i robiąc jednocześnie sąsiadce miejsce, aby mogła przejść do kuchni.
– Siadajcie – powiedział ojciec. – A ty, Michaś, dorzuć do pieca, bo przygasa, a mróz coraz większy. Herbatę nastaw.
Usiedli przy stole i po chwili ich twarze wyłoniły się z ciemności rozświetlane przez blask lampy naftowej od- palonej przez ojca.
– Anuli nie ma – powiedziała Zośka i zaczęła płakać. Teraz dopiero zobaczyłem, że ten śnieg na twarzy to były tak naprawdę zamarznięte łzy.
– Jak nie ma? – zapytał ojciec.
– Z pasterki nie wróciła. Poszła sama, bo mnie noga jeszcze po tym złamaniu, co to w lecie z drabiny spadłam, boli jak cholera i mi ciężko chodzić. Wyprawiłam, a sama poszłam spać. Przebudziłam się niedawno, poszłam zajrzeć, czy śpi, a tej nie ma. Nie wróciła.
– Może dokądś wyszła? – podrzucił ojciec, chociaż głupie to było, bo i dokąd miała iść w taką zadymkę, ale nasza głowa zawsze szuka najprostszego rozwiązania. Jak powie- dział mi kiedyś nauczyciel w szkole: jeśli słyszysz kopyta stukające po drodze, to spodziewasz się koni, choć zebry też kopyta mają.
– A gdzie tam wyszła – zaprotestowała Zośka. – Nie wróciła. Nie ma jej stroju, butów, nic. Jak wyszła, tak nie wróciła. Byliście na pasterce, widzieliście ją?
Ojciec spojrzał na mnie, ja na niego. Czy była z nami Anula? Nie wiem, ja tylko patrzyłem na Alicję i oprócz niej żadnej dziewczyny nie widziałem. Może i była. Może jej nie było.
– Michaś, widziałeś Anulę? – zapytał.
– Obok mnie w autobusie nie siedziała – odparłem wymijająco. – A potem to sam ojciec wie, po tym wypadku to jakoś tak...
Właśnie, wypadek. Czy była wśród zjeżdżających po dachu autosanu? Powinienem ją zapamiętać. Ale nie, ja tylko czekałem, aż Alicja zjedzie w moje ramiona, aby móc ją nieco dłużej przytrzymać. Ale wiem, kto na nią czekał.
– Mietka trzeba będzie zapytać – powiedziałem. – On ma dobrą pamięć. Albo Bernarda.
– Wypadek? – zapytała kobieta, zatykając usta dłoń- mi. – Jezus Maria.
– Spokojnie, Zośka – powiedział łagodnie ojciec. – Ni- komu nic się nie stało. Autobus wpadł w poślizg, utknął w rowie i trza było na piechotę wracać. Ale nikomu włos z głowy nie spadł. Nawet się bardzo nie potłukliśmy, więc jak jechała z nami, to wyszła cała i zdrowa.
– No jak nie jechała? – zdenerwowała się kobieta. – Przecież poszła na pasterkę.
– Bernarda trzeba by spytać – zaproponowałem. – On na powrocie do osady sprawdzał, czy wszyscy dotarli.
– Ano racja – przytaknął mi ojciec. – Szedł na przodzie, a potem stał i liczył ludzi. On będzie wiedział.
– A może została gdzieś z tyłu? – Zośka ponownie załamała ręce. – Pośliznęła się, do rowu wpadła, wiatr wył, to i nikt nie usłyszał.
– Po to właśnie Bernard wszystkich liczył – odparł ojciec.
– W dodatku ja z Mietkiem i Przemkiem szliśmy na końcu – powiedziałem. – Mieliśmy mieć baczenie, żeby nikt się w tej ćmie nie zgubił. I na pewno nie została.
– Michaś, ubierz się ciepło i leć po Bernarda – zarządził ojciec. – Niech nam tu powie, czy była Anula na pasterce, czy jej nie było.
Skinąłem głową i ruszyłem do swojego pokoju na górze. Jako że babcia z dziadkiem swoją chałupkę mieli, a u nas tylko przesiadywali, to miejsca w naszym domu było sporo. Rodzice mieli swój pokój i ja jako najstarszy także osobny, a reszta dzieciarni mieściła się w dwóch mniejszych. Ojciec najczęściej i tak spał w kuchni na amerykance, bo bolały go plecy i najlepiej mu się leżało na twardym.
Założyłem na siebie, co tylko miałem, bo za oknem śnieżyca szalała w najlepsze. Jeśli opowieści o Marze, bogini zimy, były prawdziwe, to musiało ją coś nielicho zdenerwować. Może to, że Bóg się dziś rodzi, a to nie jej wiara i chciała dać wyraz tęsknocie za dawnymi czasami?
Schodziłem po schodach i zacząłem się pocić, ale wiedziałem, że jak tylko wyjdę za próg, to ziąb przeniknie mnie na wskroś. Nie było mocnych na taką pogodę. W sieni zapiąłem karple , bo Zośka powiedziała, że śniegu to już jest po pas i nawet ciężko drzwi otworzyć.
Tak też się stało, gdy zmieniłem ciepłe wnętrze domu na grudniową noc wypełnioną rozszalałą wichurą, kompletnie mnie zmroziło. Jakby jakaś siła nie tyle zrzucała nieprzebrane tony śniegu z nieba, ale nawet ten, co już spadł, podnosiła i zmuszała do ponownego tańca, nie dając mu chwili wytchnienia. Każdy niedopięty guzik i niedociągnięty pasek, każda szczelina w pancerzu stworzonym z wełnianych ubrań natychmiast dawały o sobie boleśnie znać piekącym zimnem. Całe szczęście, że Bernard mieszkał niedaleko, zaledwie pięć chałup od nas, bo droga do niego była straszna, jakbym szedł w basenie napełnionym śniegiem, już po kilku krokach nie widziałem naszego domu.
Nie spał, światło w oknie zobaczyłem dopiero, gdy podszedłem pod dom, załomotałem do drzwi, pragnąc tylko z powrotem znaleźć się w ciepłym wnętrzu, choć na chwilę.
Na szczęście gospodarz szybko otworzył i wpuścił mnie do środka, nie bardzo wiedząc, z kim ma do czynienia, bo twarz miałem zasłoniętą chustą.
Domy, do których nas swego czasu przeniesiono, były porządne, ceglane i co najważniejsze: poniemieckie, a Niemiec może i świnia, ale głupi nie jest. Każda chałupa miała dodatkowe wejście do domu właśnie na potrzeby zimy, zbudowane od zawietrznej i podniesione na kilku schodach, a do tego zadaszone. Czasem były to główne drzwi do domu, kiedy indziej boczne lub tylne, w każdym razie sprawowały się wyśmienicie i nawet przy bardzo śnieżnych zimach można było wyjść z domu bez problemu.
Bernard wysłuchał mojej sprawy, wcześniej dając mi kubek gorącej kawy zbożowej na rozgrzewkę, po czym dziarsko się ubrał, a widząc mnie oblepionego śniegiem, wyciągnął z szafy wszystko, co miał na zimę. Założył karple i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Myślałem, że będzie łatwiej, bo pójdziemy po moich śladach, ale gdzie tam, wszystko zasypane. Bernard miał latarkę, ale jej światło nic nie dawało, burza pożerała je łapczywie, jakby pragnęła tylko jednego, by na świecie zapanowały ciemność i chaos.
Zośka czekała zapłakana, ale w kuchni pojawiła się już moja matula i pocieszała sąsiadkę. Ojciec nerwowo szarpał wąsa i chodził w kółko. Tak to jest, jak mężczyzna jest bez- silny i nie może nic poradzić na kłopot, zaczyna się miotać w kółko niczym lew po klatce.
– Dajcie coś ciepłego do picia – poprosił Bernard i wcale mu się nie dziwiłem, szliśmy może kwadrans, ale czułem się, jakbym pół dnia przerzucał siano w stodole.
– Moja Anula nie wróciła do domu z pasterki – powie- działa Zośka, nie czekając, aż się rozbierzemy i ogrzejemy.
– Wiem, młody mi wszystko powiedział – odparł sołtys.
– Była z wami? – dopytywała kobieta. – Podobno liczyłeś wszystkich.
– Zosia, ja ludzi policzyłem i było w sumie osób czterdzieści siedem – odpowiedział Bernard. – Ale wszystkich, co byli, nie wyznaję. Zarówno w osadzie, jak i po pasterce każdy ładował się do autobusu i nie patrzyłem, kto jedzie, a kto nie.
– Na pewno pojechała – oznajmiła kobieta z niezachwianą pewnością w głosie.
– Jak żeśmy robili ewakuację – kontynuował Bernard, odbierając od mojej matuli kubek z kawą – to zamieszania było sporo, ja tylko ludzi policzyłem. A czy była? No zdaje mi się, że mogła być.
– Czyli była. – Zośka złapała się słów sołtysa niczym przysłowiowy tonący brzytwy.
– Tak mi się coś zdaje – odpowiedział Bernard, ale ton jego głosu zdradzał, że pewności nie ma.
– A jakżeś liczył na powrocie ludzi, to widziałeś ją? – zapytał ojciec.
W odpowiedzi sołtys pociągnął solidny łyk z kubka i wzruszył ramionami.
– Czterdzieści siedem osób, z dziećmi razem licząc, wy- szło z autobusu po wypadku i tyle samo przywędrowało do osady – stwierdził. – Jeśli była w samochodzie, to i wróciła cała razem z nami.
– Andrzejek będzie wiedział – powiedziałem z ciężkim westchnieniem, bo wiedziałem, że mnie zaraz czeka podróż przez całą osadę pod dom kierowcy autosanu.
– No tak, on powinien – stwierdził ojciec, a Bernard przytaknął.
– Bo kierowca? – zapytała Zośka.
– Bo mieli się ku sobie – odpowiedział jej sołtys.
– A gdzie tam – oburzyła się kobieta. – Moja Anula to w ogóle o chłopakach nie myślała. Modliła się tylko w domu i marzyła, żeby na gosposię księdza pójść, a może nawet i do zakonu. Nawet do Jeleniej Góry jeździła na rekolekcje.
Nikt nie skomentował, bo wiadomo, że rodzice o swoich dzieciach wiedzą najmniej, a widzą tylko to, co chcą zobaczyć. Anula strzelała oczami za chłopakami jak każda dziewczyna w jej wieku, była ładna i kształtna, to i myśmy za nią też się oglądali. Nawet Mietek robił podchody pod nią, ale ta za Andrzejkiem się oglądała i wiadomym było, że przy byle okazji wsiadała do jego autobusu, żeby z nim pobyć, a rekolekcji w Jeleniej Górze najpewniej na oczy nie widziała i dałbym sobie za to rękę uciąć.
Dopiłem kawę i zacząłem się ponownie ubierać. Na szczęście za oknem zaczęło się robić widniej, chociaż mimo świtu pogoda wcale się nie poprawiała; wiało z taką samą mocą jak w nocy, a może i nawet mocniej. Jednak dzięki temu, że słońce gdzieś tam za ciemnymi, ciężkimi chmurami świeciło z całą swoją mocą, szło się lepiej i szybciej. Mogłem już nie po omacku i na pamięć szurać po śniegu, ale co jakiś czas podnieść głowę i spoglądać na drogę. Z powrotem miałem iść z wiatrem, co da nieco oddechu.
Andrzejek też już nie spał, siedział w kuchni przy piecu i palił nerwowo papierosa. Zastukałem w okno, a ten szyb- ko mnie wpuścił. Gdy wysłuchał, z jaką sprawą przychodzę, od razu się ubrał i bez zbędnej dyskusji ruszył do naszego domu.
Z wiatrem szło się łatwiej i gdybym miał narty na no- gach, to pewnie bym nie musiał nawet za bardzo pomagać sobie kijkami.
W domu czekał na nas komitet powitalny wzbogacony o mojego stryja, który pomagał matuli przygotować śniadanie dla wszystkich.
– Czemuście mnie nie obudzili wcześniej? – oburzał się stryjek, gdy z Andrzejkiem zdejmowaliśmy oblepione śniegiem ubrania.
– Boś gość – odparł mu ojciec. – A i co byś pomógł?
– Dajcie spokój – uciszył ich Bernard, napełniając kieliszki nalewką i podając mnie i Andrzejkowi na rozgrzewkę. – Trzeba szybko Anulę odnaleźć, a nie się tutaj wykłócać.
– Gadaj, Andrzejek – zarządził mój ojciec, gdy tylko wy- piliśmy i zasiedliśmy przy stole. – Była ta Anula na pasterce?
– Była – odpowiedział z pewnością chłopak.
– Wracała z nami? – zapytał sołtys.
– Tak jest, z przodu siedziała – odparł Andrzejek. – A jak już wróciliśmy do osady, to pod sam dom ją odprowadziłem, żeby w tej kurzawie się nie zagubiła.
– Weszła do domu? – zapytał stryjek.
Tutaj Andrzejek rzucił płochliwe spojrzenie w stronę Zośki, a później błagalne na sołtysa.
– No gadaj, nikogo się nie bój – powiedział Bernard. – Musimy wiedzieć.
– Nie wiem, czy weszła do domu – odparł cichym głosem chłopak. – Ona nigdy nie pozwalała mi za furtkę wchodzić, żeby... – Zawiesił głos.
– No żeby nikt z domowników nie zobaczył, że z tobą wraca – dopowiedział za niego Bernard.
– No tak – potwierdził cicho Andrzejek.
Zośka siedziała niewzruszona, jej zacięta mina zwiastowała, że aż dwie tragiczne wiadomości spadły na nią w pierwszy dzień świąt, zaginęła jej córka i, jak się okazało, mogła nie być dziewicą i miłować innego chłopca niźli tylko Jezusa Chrystusa.
– Czyli tutaj mamy jasność – odezwał się stryj Jan. – Była na pasterce, wróciła z niej, ale nie wiadomo, czy dotarła do domu. Chciałbym zobaczyć wasze mieszkanie, pani Wiśniewska.
– Ale jej w domu nie ma – odpowiedziała. – Cały prze- szukałam.
– Ja nie jej będę szukał – odparł stryj.
– A kogo? – zapytała zdziwiona kobieta.
– Śladów – odpowiedział.
– Janek jest milicjantem – wyjaśniła matula, chociaż wszyscy o tym wiedzieli, ale widocznie trzeba było to głośno wypowiedzieć, żeby uprawomocnić jego działania.
– No to idziemy – powiedział mój ojciec i dźwignął się z krzesła.
– O nie – zaprotestował stryj. – Idę ja sam i tylko Michał do pomocy.
– Dlaczego? – zdziwił się ojciec.
– Im więcej ludzi na miejscu, tym gorzej – wyjaśnił stryj.
– A chłopak ma młode oczy, prędzej coś dostrzeże. Dajcie nam wszystkie latarki, jak macie, bo prądu nie ma, a mu- simy sobie przyświecić.
– Chałupa otwarta – poinformowała Zośka z lekką nutką nadziei, chyba fakt, że zajmie się sprawą milicjant, pod- niósł ją na duchu.
– A jak Anula była ubrana? – zapytał stryj.
– Szare palto, rękawiczki z niebieskiej wełny i taka sama czapka – opisała córkę kobieta. – Buty nowe, kozaczki czarne bez obcasa, ledwo udało się je dostać przed świętami, pół dnia w kolejce stałam. Sukienkę miała też wełnianą, z takiej szarej włóczki, sama wszystko na drutach robiłam.
– Dobrze, to idziemy – zarządził stryj i kiwnął na mnie głową.
Tym razem ubierałem się z radością. Milicyjna robota, to było coś. Badanie miejsca przestępstwa, jak w komiksach o kapitanie Żbiku albo serialu z porucznikiem Borewiczem, 07 zgłoś się. Chłopaki mi nigdy nie uwierzą, jak im opowiem.
Stanęliśmy w progu ubrani jak na wojnę i wyposażeni w cztery latarki. Stryj spojrzał na mnie i puścił do mnie oko. Widział moje podniecenie i rozumiał je doskonale, chociaż ja trochę się go wstydziłem. Zaginęła moja sąsiadka, a ja cieszyłem się, że biorę udział w akcji jej poszukiwania.
Wyruszyliśmy.
Wycieczka była krótka, bo Wiśniewscy z nami sąsiadowa- li. Po prawej stronie naszej chałupy stał domek dziadków, a po lewej mieszkały właśnie Zośka z Anulą. Jednak nawet te kilkanaście metrów dało nam popalić ostrym śniegiem bijącym prosto w twarz. Szybko dotarliśmy do drzwi i we- szliśmy do środka. Jeszcze w progu stryj mnie zatrzymał.
– Tu się rozbieramy – polecił. – Wieszamy wszystko przy drzwiach. Ale najpierw przyświeć.
Uruchomiłem szybko kwadratową latarkę, którą mój dziadek zawsze nazywał bateryjką. Omiotłem żółtym światłem sień, ale nie było w niej niczego, co by wydało mi się podejrzane. Kosz wiklinowy na mokre rzeczy, gumofilce, czarna parasolka i nowe berloce .
– Coś cię zastanawia? – zapytał stryj.
– Wszystko jak zawsze – odpowiedziałem, bo bywałem tu często. Od Anuli czasem pożyczałem podręcznik do matematyki, bo mój miał wydarte dwa rozdziały, a że Zośka była wdową, to i z ojcem pomagaliśmy im przy gospodarstwie. Drewna się narąbało, czasem coś przy domu zrobiło.
Zacząłem się rozbierać, ale stryj mnie powstrzymał.
– Popatrz na swoje ubranie – polecił. – Jakie jest? I jakie było, gdy wróciliśmy z pasterki?
– No całe w śniegu – odpowiedziałem, patrząc na rękawy kurtki, i w lot zrozumiałem. – Jakby wróciła do domu i się rozebrała, to byłoby tu mokro. Cały ten śnieg by stopniał.
– Tak jest – potwierdził stryjek. – Przypomnij sobie naszą sień, z butów kałuże takie, że twoja matka ścierki kładła, a wszystko suszyło się przy piecu i ciekło z tego jak ze świeżo wypranego.
– Nie wróciła do domu – stwierdziłem.
– Nie – zgodził się stryj. – Chyba że jako porządna dziewczyna zaniosła mokre rzeczy do łazienki i je rozwiesiła, ale Zośka by je zobaczyła.
– To dokąd poszła?
– Tego musimy się dowiedzieć. Rozbieramy się.
– A nie powinniśmy iść szukać? – zdziwiłem się.
– Na to przyjdzie czas – odparł. – Jeśli dokądś poszła, to musiała mieć powód. Możliwe też, że nigdy nie dotarła pod dom.
– Ale przecież Andrzejek... – zacząłem, ale przerwałem. – Myślisz, że to on jej coś zrobił?
– W zdecydowanej większości przypadków za śmiercią człowieka stoi ktoś bliski, mąż albo chłopak, kochanek, czasem rodzic. Tutaj szuka się zawsze na samym początku, dopiero później sprawdza się obcych.
– Ale dlaczego on miałby ją zabić? – zapytałem. – Przecież mieli się ku sobie.
– Tego właśnie postaramy się dowiedzieć.
Zostawiliśmy buty i odzienie wierzchnie w sieni, po czym weszliśmy do kuchni. Było ciepło, pod piecem cały czas się paliło, w powietrzu unosił się jeszcze aromat wigilijnych potraw, najmocniej dało się wyczuć kapustę z grochem.
– Wiesz, gdzie miała pokój? – zapytał stryj.
– Na poddaszu – odparłem i skierowałem się w tamtą stronę.
Weszliśmy na górę po trzeszczących schodach, przydałoby się sprawdzić, czy stopnie dobrze trzymają i całość nawoskować. Na górze były tylko drzwi do pokoju Anuli i drugie do strychu, który zajmował pół poddasza.
– Niczego nie dotykaj – powiedział stryj, po czym naci- snął klamkę na samym jej koniuszku i wszedł do środka, podążając po śladzie promienia swojej latarki.
Wkroczyłem za nim i w świetle świeżo zapalonej lampy naftowej zobaczyłem to, czego właściwie się spodziewałem, czyli pusty i posprzątany pokój z równo pościelonym łóżkiem. Wszystko było tak jak zazwyczaj, tapczan pod ścianą, pod oknem stary stół robiący za biurko, szafa i komoda, na ścianie plakat Czerwonych Gitar informujący, że
„Gramy i śpiewamy najgłośniej w Polsce”. Romantyczka, nadal słuchała tego zespołu, chociaż jej rówieśnicy już nucili na szkolnych korytarzach Piechotą do lata Bajmu. Na nocnym stoliku obok łóżka stał obszczerbiony kubek po herbacie, niczym samotny strażnik nieporządku, znak, że jednak ktoś tu żyje.
– I jak? – zapytał stryj.
– Normalnie wszystko – odpowiedziałem. – Tyle że tak dziwnie, pierwszy raz jestem tu sam, bez Anuli.
– Rozejrzyj się, a jak musisz czegoś dotknąć, to nie palcami. – Podał mi lnianą chusteczkę z kraciastym wzorem na rogach, sam wziął drugą i podszedł do szafy.
– Tak wolno grzebać w rzeczach? – zapytałem.
– Normalnie nie – odparł. – Ale teraz to, co znajdziemy, może jej uratować życie. Zaginęła i może ktoś ją gdzieś uwięził, kto wie.
– Andrzejek?
– Może i on. Przeglądaj rzeczy i odkładaj wszystko na miejsce.
Nie miałem śmiałości, ale co było robić, może i faktycznie mogliśmy uratować jej życie, kto wie. Podszedłem do stołu, na którym oprócz lampy naftowej leżały jej szkolne zeszyty i kilka podręczników. Reszta spoczywała w tornistrze stojącym obok łóżka. Mieliśmy przerwę świąteczną, ale Anula była pilną uczennicą, pewnie się uczyła nawet i teraz, gdy my woleliśmy popijać bimber w stodole starego Brysia.
Na półce obok łóżka stał adapter i kilka płyt oraz nowiutkie radzieckie radio neywa, którego szczerze jej zazdrościłem. Co prawda Zośka była wdową, ale jej brat jako dyplomata został wysłany na placówkę gdzieś w Związku Radzieckim i przysyłał stamtąd paczki, zatem Anula od swojego wuja dostawała często rzeczy niedostępne w Polsce. Radio było jednym z takich cacuszek.
– Dalej chłopaki spotykają się w stodole starego Brysia? – zapytał stryj.
– Ale że my? – zapytałem.
– No daj spokój, przecież ja niedawno też tam chodziłem – odparł.
– No tak – odpowiedziałem.
– A dziewczyny? Za moich czasów to chodziły do starej mleczarni.
– Spaliła się od pioruna dwa lata temu.
– To dokąd teraz chodzą?
– Raczej nawzajem do domów się spraszają.
– Anula cicha była i bogobojna, taka szara myszka, co nie?
– Raczej tak, grzeczna i mądra dziewczyna. Najlepiej się uczyła.
– Szary płaszcz, szary sweter, szare życie.
– Niby tak.
– Ale przyjaciółki miała?
– Pewnie – odparłem. – Nawet jeśli nie chodziła z nimi na zabawy, to ją lubiły, bo pomagała w lekcjach.
– Miała taką najlepszą przyjaciółkę? – dopytywał stryj.
– Raczej nie – odparłem z przekonaniem, bo akurat to wiedziałem, moja Alicja mi opowiadała różne ploteczki.
– Michał, wy w stodole starego Brysia trzymacie bim- ber i pewnie obrazki z gołymi panienkami. No chyba że te gazetki z Niemiec, które jeszcze mój kumpel z wakacji przywiózł, to wyrzuciliście, w co wątpię.
Zarumieniłem się w odpowiedzi, mając nadzieję, że z racji niezbyt mocnego światła Janek tego nie zauważył. Nie czekał na odpowiedź.
– To powiedz mi – ciągnął. – Czy takie samo miejsce mają dziewczyny?
– Teraz chyba nie – odparłem. – Alicja jak opowiada, to siedzą u niej albo czasem u Baśki Grabarczyk, bo tam najwięcej miejsca.
– Czyli jeśli miała coś cennego, czego nie chciała pokazać matce, to musiała trzymać tutaj – stwierdził stryj.
– Co na przykład?
– List od ukochanego, prezent od niego, może pamiętnik. Kto wie. Wspólne zdjęcie, może jeszcze coś innego.
W szafie Anuli znalazłem jej ubrania, ale chcąc poszperać głębiej, zaświeciłem na dno dębowego mebla, solidnego, jeszcze poniemieckiego. Znalazłem kartonowe pudełko.
– Mam coś – poinformowałem.
Stryj podszedł od razu i wyjęliśmy znalezisko, postawiliśmy na stole obok lampy naftowej. W kartonowym pudle z radzieckimi literami świadczącymi o tym, iż znajdowały się w nich kiedyś buty, znaleźliśmy kilkadziesiąt fotografii. Przeglądaliśmy je po kolei, ale żadna nie pokazywała nikogo, kogo bym nie znał. Rodzice Anuli, bo ojca jeszcze pamiętałem, jej wuj, ona sama przy chrzcie, a potem u komunii, wszystkie nieco powycierane, pewnie były często przeglądane, ząbkowane brzegi były lekko zniszczone.
– Tutaj raczej nic – stwierdził stryj. – Odłóż na miejsce. Spełniłem jego polecenie, a on tymczasem przesuwał promieniem światła po ścianach, oświetlając najpierw krzyż nad progiem, potem obraz Jezusa spoglądającego gdzieś w górę, następnie pamiątkę z pierwszej komunii świętej,
no i plakat Czerwonych Gitar na końcu.
– Gdzie byś schował coś cennego, wiedząc, że jedyna osoba, która tego będzie szukać, to twoja matka? – zapytał stryj.
– Gdzieś poza domem? – podrzuciłem.
– Ale powiedzmy, że jesteś zwyczajną, romantyczną dziewczyną, która chce mieć to pod ręką, żeby sobie na przykład powspominać ukochanego.
– Jakąś skrytkę bym zbudował – odparłem. – Drugie dno w szufladzie albo podwójne plecy w szafie.
– A gdybyś nie potrafił?
– Szukałbym miejsca, gdzie matula nie zajrzy.
– Jak sprząta, to zajrzy wszędzie – odpowiedział stryj. – Nawet obrazy przetrze.
– Zgadza się... – Przypomniałem sobie, jak matula wpadała raz na jakiś czas do mojego pokoju, robiąc generalne porządki. Była niczym ten huragan za oknem, tylko nie toczyła mas śniegu, ale porywała brudne ubrania i kurz, który się nagromadził, ale wyła dokładnie tak samo i była chyba nawet nieco groźniejsza.
– W dodatku jest tu mama, która mocno pilnuje moralności córki – kontynuował stryj. – Zajrzy wszędzie. Nawet radio rozkręci, jak coś jej nie będzie pasowało.
Podał mi nowe, lśniące fabryczną czernią radyjko neywa, pokazując palcem śrubki z tyłu, ewidentnie ktoś już je odkręcał. Mogli to być jednak równie dobrze celnicy, chociaż czy wolno im sprawdzać przesyłki dyplomatyczne?
– No to nie wiem.
– Ja bym schował tutaj – wskazał na półkę, gdzie stały tylko trzy książki. Katechizm kościoła katolickiego w pięknej, niebieskiej okładce, książeczka do nabożeństwa i Biblia w pięknym, dużym wydaniu, w czarnej okładce.
Podniósł Biblię, po czym usiadł na łóżku i począł ją kartkować. Ku mojemu zdziwieniu, bo nigdy bym akurat w tym miejscu nie szukał, już po chwili wyciągnął triumfalnie różową kartkę z papieru papeteryjnego, który służył do wysyłania ozdobnych listów.
– O cholera – skomentowałem. W tym momencie zdecydowałem, że naprawdę chcę zostać milicjantem.
– Posłuchaj mnie, Michał. – Stryj spojrzał na mnie bardzo poważnie. – To, co tutaj znaleźliśmy, i wszystko, co ustaliliśmy i co jeszcze ustalimy, zostaje między nami, rozumiesz?
– Tak.
– Absolutnie nikt nie może się dowiedzieć o tych kartkach, bo widzę, że jest ich tu więcej. Nikt. Nawet ksiądz na spowiedzi. Jeśli ktoś Anuli zrobił krzywdę, to najpewniej o nich nie wie, a to może być ślad. Możliwe, że nie uda nam się go rozszyfrować teraz, ale może być częścią układanki w przyszłości. Z drugiej strony może o tym wiedzieć i spróbować zatrzeć ślady, wtedy jest szansa go złapać.
– Rozumiem, kompletna tajemnica śledztwa – odparłem, kładąc rękę na sercu.
– Dokładnie – potwierdził stryj. – Podaj mi jakiś jej zeszyt i ołówek. Notuj numery stron, na których znajdujemy kartki.
– To jakiś szyfr? – zapytałem.
– Nigdy nie wiadomo, co ma znaczenie – odparł. – A jeśli dziewczyna nagle się znajdzie, to trzeba to będzie niepostrzeżenie odłożyć na miejsce.
Stryj wyjmował kolejne kolorowe kartki papeterii, a ja notowałem posłusznie numery na ostatniej kartce zeszytu do języka polskiego. W sumie na łóżku wylądowało dwadzieścia jeden stron.
– I co to jest? – zapytałem. – Jej pamiętnik?
– Nie.
– Listy do ukochanego?
– Też nie – odparł stryj. – Chociaż po części jedno i drugie – dodał, podając mi pierwszą kartkę, na którą łapczywie rzuciłem wzrokiem, łapiąc ją wcześniej przez chusteczkę.
– Wiersz – stwierdziłem z lekkim zawodem.
– Cały zestaw, nieomal tomik poezji.
– Czyli nic ciekawego.
– Wręcz przeciwnie. – Podał mi kolejne kartki. – Czytaj.
– Same miłosne.
– I świeże – dodał. – Daty są z tego roku, zaczęły się w czerwcu. Musiała kogoś poznać, może nieszczęśliwa miłość?
– Ale przecież cały czas z Andrzejkiem się prowadzała, to już od ponad roku, bo Alicja mówiła, że w poprzednie święta już się całowali.
– Może to o niego chodzi, a może o kogoś innego.
Czytałem wiersze po kolei i mimo iż literat ze mnie żaden, to jednak co to jest rym częstochowski, nawet ja wiem, a tych było tu sporo. Proste rymowanki, ale cały czas mówiły o wyśnionym ukochanym, którego nigdy nie będzie mogła mieć obok siebie tak naprawdę, bo los jest przeciw nim.
– Zośka to zaborcza matka – stwierdziłem. – Pewnie na Andrzejka krzywo patrzyła, bo on już bardzo miastowy, miał się za nieco lepszego. Córkę do zakonu chciała posłać. Może to być i on.
– Może też ktoś inny, a Andrzejek się dowiedział i...
– Zabił.
– Kto wie. Powiedział, że ją odprowadził, ale tego nie sprawdzimy. Dokądś poszła, ale śladów nie ma.
– No tak.
– W taką wichurę na pewno nie ruszyła na spacer, mu- siała być z kimś umówiona. I to był ktoś, na kim bardzo jej zależało, nawet za cenę szwendania się w trakcie burzy śnieżnej. I miał imię zaczynające się na literę „A”.
Stryj podał mi kartkę i wskazał wiersz zatytułowany Oda do A.
– Wspomina też Romea i Julię, Tristana i Izoldę czy Wertera – dodał po chwili.
– To ktoś znany?
– Musisz się lepiej przygotować do matury – stwierdził. – Pytałeś mnie wczoraj, jak trafić do milicji. Tam biorą każdego, ale jeśli nie chcesz szlifować krawężników w najgorszych dzielnicach miasta, to musisz mieć dobre świadectwo. Ode mnie dostaniesz polecenie i poręczenie, ale wszystko zależy od ciebie.
– Tak, stryju – zapewniłem go szybko.
– Prosiłem, żebyś mówił mi po imieniu – odpowie- dział. – Wspomniane przez Anulę w wierszach pary to byli nieszczęśliwie zakochani, choć w różnych konfiguracjach, bo na przykład Werter bez wzajemności. Jednak faktem jest, że łączyło ich jedno: niemożność otwartego i legalne- go związku. Zatem musimy znaleźć odpowiedzi na pyta- nie, o jaki związek chodziło.
– Jak to zrobimy?
– A kogo byś zapytał?
– Andrzejka – odparłem bez namysłu.
– Bardzo dobrze – ucieszył się Jan. – Do tego musimy jeszcze raz porozmawiać z jej matką i te dwie kwestie ja biorę na siebie. Musi za tym stać odznaka milicyjna.
– A ja?
– A ty masz równie delikatne zadanie. Odwiedź swoją dziewczynę i wypytaj o Anulę. Możesz nawet powiedzieć prawdę, że zaginęła, ale absolutnie nie wspominaj o wierszach. Zrozumiano?
– Tak jest.
– No to do roboty.
Odłożyliśmy Biblię na miejsce, ale wiersze stryj zabrał ze sobą. Sprawdził jeszcze katechizm i modlitewnik, lecz nie znalazł w nich niczego ciekawego. Skinął głową, po czym zgasił lampę i pozostawił pokój w półmroku. Mimo poranka za oknem wciąż było ciemno od szalejącej wichu

/źródło - / fot.Facebook/

Poprawiony: poniedziałek, 13 listopada 2023 15:56